W zeszłym tygodniu wpadł mi w ręce artykuł dotyczący zjawiska określanego mianem Wielkiej Rezygnacji, [z ang. Big Quit lub Great Resignation]. Im dłużej analizowałam jego treść, tym bardziej zdawała sobie sprawę, że to zjawisko rzeczywiście mocno operuje wśród moich znajomych i sąsiadów. Ba! W znacznej mierze dotyczy mnie samej. Zza anty-covidowej maseczki trudno było wyraźnie dostrzec, że znajome przechodzące na urlop wychowawczy lub zmieniające pracę na bardziej elastyczną, dostosowaną do rodzinnego rytmu dnia, robią to już nie tylko z konieczności wymuszonej pandemią, ale także dlatego, że tak czują.
Wtedy powrócił do mnie tekst, który napisałam w 2017 roku, kilka miesięcy po powrocie do pracy z pierwszego urlopu macierzyńskiego. To wtedy zaczęłam myśleć, że dotychczasowe wyobrażenie o tym, co chcę robić w życiu, znacznie różni się od rzeczywistości. Narodziny córek, jak w soczewce skupiły moje spojrzenie i doprowadziły do decyzji o odejściu z pracy na etacie. Tekst poniżej ma pięć lat i poza kilkoma zmianami stylistycznymi, w tej formie wydaje mi się bardziej aktualny niż kiedykolwiek.
Świat pełen możliwości
Był bardzo nudny dzień w biurze i co chwilę zawieszały się Internety. Wśród koleżeńskich narzekań na bezsensowne procesy i bezproduktywną wymianę e-mailową, pisałam w kalendarzu…
Pamiętam, jak idąc na studia, pełnymi garściami czerpałam z młodzieńczego optymizmu i – jak się okazuje – naiwności. Wielkie miasto, pełne możliwości dla dziewczyny z podzamojskiej wsi, miało dać ekstra ciuch lub gadżet i wyekspediować w świat kariery! Jak w amerykańskich filmach. Wyobrażałam sobie siebie w pięknym biurze, zadającą szyku kawą w styropianowym kubku… O naiwności! Serio? Marzyłam o kubku ze Starbucks’a?!
I oto jestem, wykształcona, w dużym mieście. Mam mieszkanie, samochód. Za mną parę lat pracy w dziale marketingu dużej firmy – już sam ten fakt u niektórych znajomych powoduje ekstazę, względnie zazdrość. Podróżowałam i współpracowałam z zagranicą. Wrażeń miałam aż nad to! Moja praca była tak dynamiczna, że tempem dorównywać mogła jej tylko rotacja wśród pracowników mojej firmy! Poczułam adrenalinę! Doznałam podwyższonej prolaktyny… Kochałam pracę! Nie miałam życia… Łapałam nadwagę, bo na kolację zjadałam śniadanie, obiad, podwieczorek i wszystkie desery. Uzupełniałam energię po dniu pełnym telefonów i migającego na czerwono Blackberry. Tłumaczyłam sobie, że przecież „coś za coś”.
Z prądem, za ławicą
Po tamtym szaleństwie, nie bez żalu, ale z premedytacją, uciekłam do beznamiętnej korporacji, której istnienie oscyluje wokół feedbacku i eskalacji, a emocje rozbudza nowy ekspres w kuchni. O ironio, kawę w styropianowym kubku kupuję tylko na stacji paliw w drodze na wieś. W pracy piję z wybrakowanego kubka, który ktoś zostawił jak zły omen pospiesznie uciekając do lepszej opcji w korpo za rogiem. Tam twarze przed monitorami są ciut mniej blade niż tutaj. Ta zmiana miała jedną zaletę – bardzo zwolniłam. Odpuściłam. I … zostałam mamą. A to największa zmiana jakiej teraz doświadczam… także z perspektywy tej mojej beznamiętnej pracy…Eh!
Marnotrawienie
Kwestie uczuć i emocji po urodzeniu dziecka, które pojawiają się na linii ONA-ONO opisano już wzdłuż i wszerz. Ja tymczasem doświadczam czegoś o czym wcześniej nie czytałam – jak wraz z dzieckiem zmienia się relacja ONA-KARIERA.
Siedzę tu przed komputerem, w miarę gorliwie odbębniam szkolenia przypominające i staram się nie oszaleć z nudów. Tymczasem, kilka przecznic dalej, moja roczna córka spędza 9 godzin w żłobku. Wyobrażam sobie jak waży w swoim malutkim rozumku, kim są te wszystkie kobiety wokół Niej. Ten bolesny konflikt pragnienia bycia z Nią, ale i rozwoju zawodowego (przecież nie jestem głupia, żeby w domu siedzieć!) przyprawia mnie o migrenę.
I nie chodzi o żłobek – matka, szczególnie ta w mieście, odcięta od zastępu babć i ciotek, z dala od wolnego, zielonego wybiegu dla swoich dzieci, musi, zwyczajnie po ludzku oddelegować odrobinę fizycznej opieki na skądinąd troskliwe ciocie w żłobku. Przerażające jest jednak to, jak ja tu [w pracy] okropnie marnotrawię życie…
The Big Quit
Wejście na drogę macierzyństwa było dla mnie początkiem zupełnie nowego życia. Jak wiele innych przede mną, na początku wiłam się z niedowierzania, że już nic nie jest jak wcześniej. Z czasem odkryłam, że nie wyobrażam sobie już życia sprzed tej zmiany. Niemniej deprywacja snu, fala nowych uczuć, skrajnych emocji i obowiązków zmusiła mnie do reorganizacji na wielu polach. Tymczasem w pracy piętrzyły się bezproduktywne maile. Wszystkie procesy i projekty urastały w mojej głowie do gigantycznych rozmiarów roboto-poczwar. Te zaś impertynencko miażdżyły czas dany mi tu, na tym świecie! Wtedy pojawiły się pierwsze myśli o tym, żeby może zrobić to inaczej. Zapragnęłam odbić od głównego nurtu i wybrać jakąś mniej uczęszczaną trasę. Chciałam, żeby praca nie będzie tylko przykrym obowiązkiem wśród wyrzutów sumienia… Mój big quit zajął mi 3 lata.
„Wciąż nie wiem, czego zawodowo chcę od życia, ale wiem czego nie chcę.”
To zdanie usłyszałam od innej mamy, która odeszła z pracy w korporacji i pozostaje na wychowawczym czerpiąc radość z najmłodszych lat swoich córek.
Dokładnie tym jest dla mnie wielka rezygnacja wśród mam. Jeśli tylko mogą, bo albo mają oszczędności, albo wydają rozsądniej (polecam mój tekst o zakupach z dziećmi) rezygnują z wyścigu, w którym stawką jest ich własna integralność. Nawet za cenę niepewności wolą zacząć od czegoś zupełnie nowego. Pójść na pół etatu, założyć swoją firmę, bloga, pisać książki, robić poduchy z mega wełny, szyć ubranka dla dzieci znajomych… byle na własnych zasadach.
Mniej, ale bardziej. Mocniej!
W pandemii wiele osób przekroczyło, a na pewno dotknęło granic swoich możliwości. Przez długi czas dawaliśmy radę. Sączyliśmy ten zabójczy koktajl neurologiczno-biologiczny, bezlitośni dla naszych ciał, bez kontaktu z nimi. Załamanie przyszło szybko. Trend wielkiej rezygnacji to próba zerwania z takim kompulsywno-obsesyjnym konsumowaniem życia w obecnej formie. Społeczeństwo, jak skrajnie wykończony organizm, kładzie się na ratującą życie drzemkę, bo czuje, że krok dalej jest już tylko przepaść. Tak to widzę.
Ludzie zabieganego „zachodu” widzą swojej nadwyrężenie, odrzucają wykańczające ich tempo, utopijny multitasking – w zamian wybierają mniej, ale dokładniej, mocniej. Decydują, że już nie szef, nie awans za wszelką ceną, ani tym bardziej drogi strój czy styropianowy kubek z odpowiednim logo, stanowią prawdziwą wartością. Wybierają czas z rodziną, wracają do dawno zapomnianych pasji, do zarzuconych pomysłów na biznes, wkładają wygodne trampki, a kawę chcą wypijać na własnym balkonie lub tarasie.
Urlop wychowawczy – urlop adaptacyjny
Odkrywszy, że schemat pracy w korporacji lub sztywne godziny nie współgrają z nową codziennością, tak jak wiele kobiet, ja bardzo potrzebowałam ustalić nową definicję własnego rozwoju osobistego, który pogodzi wartości z ambicją. Wbrew opiniom „życzliwych”, urlop wychowawczy, to nie jest siedzenie w domu naznaczone lenistwem albo – o! zgrozo! – poddaństwem wobec męża. To świadomy wybór wielu kobiet na rzecz własnego rozwoju i rodziny, którego nie da się sprowadzić do pojęcia kury domowej. Nie bez powodu w sieci i nie tylko, jak grzyby po deszczu wyrastają kolejne inicjatywy zawodowe podejmowane przez świeżo upieczone mamy. Bo to są dziewczyny, które szukają nowej, innej drogi.
Akcja optymalizacja
Dwa lata temu, gdy pandemia była jeszcze tylko echem zza chińskiego muru, pewna sąsiadka przyznała mi się do swojej “przerwy od pracy”, dopiero, kiedy ja powiedziałam Jej o tym, że sama planuję urlop wychowawczy. Odblokowała się, gdy poczuła, że jestem „w temacie”. Jeszcze trzy lata wcześniej trudno było „wytłumaczyć” się z decyzji o pójściu na urlop wychowawczy nawet wobec innych, niemniej zapracowanych matek. Dzisiaj, kto ciepły i żywy deklaruje, że wolałby żyć jednak … trochę spokojniej… i to, coraz częściej, spotyka się ze zrozumieniem.
Moja własna decyzja o pójściu na urlop wychowawczy nie była łatwa. Mimo silnego pragnienia spędzania więcej czasu z dziećmi, możliwości elastycznego podejścia do wspólnych wyjazdów, rozwoju własnych pasji i planów zawodowych oraz spokojnej głowy podczas wszystkich katarów, a potem lockdownów i kwarantanny, które niepostrzeżenie stały się naszą codziennością, nie umiałam zrezygnować z etatu. Pieniądze to jedno, ale najbardziej blokował mnie właśnie… panujący stereotyp nowoczesnej kobiety, człowieka XXI wieku, który zawsze „daje rade” i niczego nie odpuszcza. Ja też chciałam i nawet dawałam radę. Jednak ostatecznie, im bardziej się starałam, tym bardziej jakość mojego życia spadała.
Postawiłam odwrócić trend wiecznego pędu i nerwówki. Wraz z ograniczaniem przedmiotów w domu i kompulsywnych zakupów oraz przeznaczeniem czasu na wspólne inwestowanie z mężem, mimo tylko jednej pensji, poprawiła się jakość naszej codzienności. Czy była to wielka rezygnacja? W pewnym sensie tak, ale rezygnacja wciąż źle mi się kojarzy. Może zatem wielka optymalizacja?
Dzięki moim córkom, uczę się szanować czas i zasoby. Wraz z ogromem miłości do nich, odkrywam nową miłość do samej siebie. Zaczęłam ważyć w sercu i głowie, prawdziwe wartości mojego życia, także zawodowo. Uzmysłowiłam sobie, że zależy mi na pracy, która niesie jakąś wartość, ma znaczenie, chociażby dla jednej osoby. Jeśli ten wpis wnosi coś dobrego do Twojego życia, to już jest coś! Napisz mi o tym w komentarzu, bo z ekranu nie słychać myśli.